Każące ramię sprawiedliwości - część 1
- Szczegóły
- Kategoria: Wrocław wczoraj i dziś
- Utworzono: piątek, 15, marzec 2024 09:15
- Piotrek
Wrocławski kat w czasach nowożytnych mieszkał przy ul. Nowej, czyli niedaleko bramy Sakwowej, nieopodal dzisiejszego Wzgórza Partyzantów. Usytuowanie katowni nie było przypadkowe, gdyż z bramy Sakwowej prowadziła droga na Strzelin, przy której z kolei znajdowała się szubienica. Katownia wraz z niezbędnym wyposażeniem była jej kolejnym użytkownikom wypożyczana przez Radę Miejską, ale zdarzały się też okresy, gdy kaci ją wykupywali na własność i przechodziła ona z ojca na syna.
Trzeba zaznaczyć, że stosunek ówczesnych mieszczan do profesji kata był - delikatnie mówiąc - dość ambiwalentny. Rzemiosło katowskie uznawano za niegodne, a bliższe stosunki z nim miały pozbawiać honoru. Z drugiej strony, jako funkcjonariuszom działającym w imieniu prawa należał im się respekt (dziś powiedzielibyśmy, że jako funkcjonariusze publiczni byli chronieni prawem). O społecznej pozycji katów świadczyć może historia wrocławskiego kupca Hansa Rindfleischa, który w 1475 r. przybył do Płocka i pewnej nocy wraz pachołkami pochwycił, próbującego ograbić go z części majątku, karczmarza, u którego spali. Postawiony przed sąd złodziej został szybko skazany na śmierć, a zgodnie z ówcześnie obowiązującym w Polsce prawem, karę taką należało wymierzyć niezwłocznie. Na nieszczęście Hansa akurat tego dnia w Płocku nie było kata, w związku z czym ławnicy orzekli, że karę tę musi wymierzyć sam poszkodowany. Kupiec, nie mogąc znaleźć nikogo, kto by się zgodził wykonać za niego wyrok, próbował wycofać oskarżenie. Wtedy jednak otrzymał od sądu ultimatum, że jeżeli nie wykona jego werdyktu, sam zawiśnie powieszony przez skazanego. Rindfleisch uczynił, co mu nakazano. Następnie szybko udał się do Krakowa, by uzyskać od króla dokument stwierdzający, że egzekucji dokonał pod przymusem, w związku z tym czyn ten nie może przynieść mu ujmy bądź niesławy. Jednak wrocławscy mieszczanie swoje już wiedzieli i ogłosili bojkot towarzyski rodziny kupca. Nieszczęśliwy Hans zmarł 3 lata po niefortunnym zdarzeniu ze zgryzoty. Rodzinny interes przejął jego syn Krzysztof, który stworzył prężnie działającą kompanię handlową w Gӧrlitz, zostając jednym z większych importerów płótna z Węgier. Jego syn Piotr, przejął sztafetę pokoleń i prowadził liczne interesy m.in. Anglii. Jako gorliwy wyznawca nauk Lutra, Piotr wspierał kościół św. Elżbiety, zarządzany od 1525 r. przez protestantów, licznymi datkami. Pewnie i z tego względu na murach świątyni zawisły epitafia obydwu spadkobierców.
Katowscy synowie nie mieli wielkiego pola manewru i szli w ślady swoich ojców. Podobnie też małżeństwa zawierane były pomiędzy rodzinami zajmującymi się tą krwawą profesją. Od XVI w. pojawiły się na Śląsku rody katowskie, spośród których do największych należeli Kuhnowie i Thienelowie. Należy tu podkreślić, że - podobnie jak w cechach rzemieślniczych - młody adept początkowo terminował u swojego ojca, zgłębiając wiedzę z zakresu anatomii, inżynierii (w tym budowy szubienic) oraz technik torturowania i uśmiercania ludzi. Zazwyczaj był wysyłany jako uczeń do kata służącego w innym mieście, gdzie asystował przy egzekucjach oraz wykonywał inne prace, np. rakarskie (wyłapywanie bezdomnych psów). Rodzina katowska starała się, by uczeń trafił do dużego miasta, gdzie ze względu skalę ośrodka wykonywano więcej i bardziej różnorodnych kar. Mistrz przekazywał uczniowi wiedzę praktyczną i teoretyczną w zakresie wykonywania kaźni. Zdarzało się, że zamożniejsze rodziny wysyłały przyszłych katów na dodatkowe nauki (dziś powiedzielibyśmy - staże) do zagranicznych ośrodków, gdzie mogli poszerzyć wiedzę oraz urozmaicić umiejętności. Zazwyczaj pomiędzy 15. a 25. rokiem życia adept podchodził do egzaminu mistrzowskiego, polegającego na wykonaniu kary miecza, czyli ścięciu. Za udaną tzw. próbę lub próbę mistrzowską uznawano egzekucję, w wyniku której kandydat oddzielił głowę od tułowia jednym uderzeniem miecza, nie uszkadzając przy tym innych części ciała skazańca.
Należy podkreślić, że działalność kata nie sprowadzała się wyłącznie do wykonywania wyroków. W średniowiecznym i wczesno nowożytnym mieście była to instytucja czy wręcz przedsiębiorstwo wielobranżowe, świadczące różne usługi publiczne. Przyjmowany do danego miasta na służbę mistrz katowski, poza odpowiednimi instrukcjami regulującymi jego prawa i obowiązki, otrzymywał tzw. teksty katowskie. Dokumenty te określały wysokość wynagrodzenia za konkretne czynności. Wykaz obejmował konkretne działania dotyczące sprawowania kaźni, jak ścięcie czy powieszenie, ale również inne, mniej dla nas oczywiste, pozycje. Do zadań mistrza (a zapewne bardziej jego pachołków i uczniów) należało łapanie bezpańskich psów, usuwanie padłych zwierząt oraz czyszczenie kloak publicznych. Kaci odpowiadali za pochówek skazańców i samobójców, którym odmawiano spoczynku na poświęconej ziemi oraz za stan zdrowia więźniów. Leczyli również biedotę miejską, której nie było stać na poradę cyrulika. Świadczy to o dość wysokim poziomie wiedzy medycznej wśród przedstawicieli tego stanu.
Na podstawie odpowiednich kwitów, kaci otrzymywali również zwrot kosztów za materiały „eksploatacyjne”, np. powróz do szubienic czy budowlane, używane podczas remontów wykorzystywanych przez nich obiektów. Ponadto miejscy egzekutorzy i ich ludzie dostawali świadczenia w naturze, jak drewno na opał (lub wskazane miejsce, gdzie mogli je zbierać), zboże czy ubranie, a także symboliczne dochody z odbywających się w mieście jarmarków i innych uroczystości. Znane są również praktyki prowadzenia przez mistrzów katowskich z Wrocławia własnych gospodarstw rolnych, handlu skórami zwierząt lub prowadzenia domu publicznego. Jak oceniają historycy, średnio rocznie we Wrocławiu, największym mieście Śląska, wykonywano raptem 4 egzekucje, dlatego dodatkowe dochody zapewniały istotną pozycję katowskiego budżetu. Dodatkowym zastrzykiem finansowym były również „gościnne występy” w miastach, które nie utrzymywały na stałe katowskiego mistrza.
Jak się wydaje, powszechnie obowiązującą we Wrocławiu praktyką było, że to egzekutor dysponował majątkiem znalezionym przy skazańcu. Miało to dość nieoczywiste z naszej perspektywy implikacje, gdyż wiązało się z osobliwą praktyką handlu częściami ciała i odzieżą osób, na których wykonano wyrok śmierci, a także sznurem szubienicznym. Nierzadko zdarzało się, że po egzekucji tłum wbiegał na szafot i obdzierał z odzieży jeszcze stygnące ciało. Wynikało to z powszechnej w średniowieczu wiary w magiczne działanie wszystkiego, co miało styczność ze skazańcem w momencie jego śmierci. Przypuszczalnie na podstawie tego samego przesądu wzięła się wiara w alrauna, korzeń mandragory lekarskiej o kształcie ludzkiej głowy. Miał on mieć silne właściwości magiczne. Gdy zadało mu się pytanie i odpowiedź była pozytywna, miał kiwać "głową". Dlatego był poszukiwany przez alchemików, magów i wiedźmy. Zaś czerwone jagody tej rośliny - zwane jabłkami miłości - zgodnie z wierzeniami miały leczyć bezpłodność i pobudzać żądze miłosne. Znawcy poszukiwali magicznej mandragory pod szubienicami, gdyż wierzono, że opadające od wiszących trupów szczątki są doskonałą dla niej pożywką. Według innych podań roślina wyrastała z nasienia skazańca wytryśniętego w trakcie egzekucji. Zgodnie z rozpowszechnioną opinią, mandragora podczas wyrywania z ziemi miała wydawać przeraźliwy dźwięk, zabijający wszystkich, którzy go usłyszeli. Dlatego do tej misji wykorzystywano psy, którym przywiązywano sznurkiem magiczny korzeń i zostawiano je z miską czegoś smacznego. Gdy czworonóg orientował się, że został sam, zaczynał biec za swoim opiekunem i w ten sposób przesądzał o swoim losie. Wracając do katów: znana jest praktyka (pomimo ciążących za nią kościelnych kar) handlu częściami ciała osób, na których wykonano wyrok śmierci. Szczególną popularnością - jako wyjątkowo silny talizman przynoszący szczęście - cieszył się kciuk, który odcinano skazańcowi zaraz po egzekucji. Podobnie dłonie powieszonych złodziei miały chronić przed złapaniem adeptów tej samej profesji.