"Wrocław we wspomnieniach" - 4. wywiad
- Szczegóły
- Kategoria: Wrocław wczoraj i dziś
- Utworzono: poniedziałek, 29, sierpień 2016 23:15
- Patrycja
-Kiedy Pani przyjechała do Wrocławia?
WR: W 1945 r., ponad 70 lat temu. Urodziłam się we Lwowie. W 1944 r. mój ojciec był w Wojsku Polskim, a ja z mamą zostałam we Lwowie. Byliśmy dość zamożni, bo mieliśmy sklep. Moja mama była bardzo obrotna i dzięki niej to wszystko funkcjonowało. Nigdy byśmy nie pomyśleli, że wiatr nas tu przyniesie. Przez 2 lata rodzice nie mieli ze sobą kontaktu, mama myślała, że ojciec zginął. W 1944 r. - pamiętam z opowieści - ojciec się odezwał i przyjechał do Lwowa. Uzgodnienia były takie, że rodziny żołnierzy miały przyjechać na Ziemie Odzyskane. Więc jechał transport z jednostki, w której ojciec służył. Ja tych ludzi nie pamiętam, ale pamiętam szereg ciężarowych samochodów. Każdy wiózł tam dobytek swojego życia. Samochodów było bardzo dużo.
- Ile Pani miała wtedy lat?
WR: - Urodziłam się w 1939 roku. Drogi nie pamiętam, ale zatrzymaliśmy się w jakimś lesie. Pamiętam jak przez mgłę polanę, na której samochody zjechały się tyłem i żołnierze pełnili wartę. W nocy na nas napadli, rodzice kazali nam się chować między kołami. Nikt chyba nie zginął, ale strzelanina trwała aż do rana.
Każdy miał przydział, dokąd ma pojechać. Ojcu pozwolili przyjechać do Wrocławia. Pierwsze mieszkanie mieliśmy na rogu Sienkiewicza i Reja, na pierwszym piętrze. Byłam oczarowana - dwa olbrzymie balkony i chyba z 4 pokoje. Znalazłam duże czarne pudło, w którym był bardzo ładny kapelusz z czarną woalką. Ubrałam go, a ojciec jak to zobaczył, to mi spuścił lanie za zakładanie szmat na głowę.
- Te budynki nie były zniszczone?
WR: Nie, były w bardzo dobrym stanie. Po przeciwnej stronie ulicy stały budynki bez okien. Nasze podwórko też było piękne, rosło na nim mnóstwo drzew owocowych. Bo Niemcy przy każdym takim dużym domu zakładali ogrody, sadzili kwiaty, stawiali ławeczki. Miałam dwóch kumpli, prof. Tomaszewski, lataliśmy jak diabły. Były jeszcze przecież miny, oznaczenia, ale my się tym nie przejmowaliśmy. Bawiliśmy się w chowanego i właziliśmy do starych, poniemieckich samochodów. W jednym wlazłam do kanapy i to się zablokowało. Darłam się straszliwie, ale udało mi się wyjść.
- A do kamienicy, w której Pani mieszkała, też wprowadzili się wojskowi?
WR: Nie. Wprowadzali się Polacy, ale nie zawsze byli to wojskowi. Stasiu Tomaszewski też tam mieszkał, tylko że on na parterze. W naszym mieszkaniu było wszystko. W końcu Niemcy uciekali tak jak stali. Zawsze wieczorem było słychać strzelaniny, więc siedziało się w domu, strach było wychodzić. Szabrownicy wchodzili do mieszkań niezamieszkanych i kradli stamtąd wszystko.
- Pamięta Pani szaberplac na pl. Grunwaldzkim?
WR: Na samym początku działał szaberplac na pl. Nankiera, a dopiero później przenieśli go na pl. Grunwaldzki. Wszystko tam można było kupić, lubiłam tam chodzić z rodzicami.
Miałam dwóch kumpli. Ten drugi był chyba Ukraińcem, rodzice nie byli zadowoleni, że się przyjaźnimy. Łaziliśmy po niezajętych mieszkaniach i szukaliśmy w nich skarbów. I znaleźliśmy. Ja znalazłam plik pieniędzy, ale ponieważ ze dwa razy dostałam lanie za przynoszenie różnych rzeczy, to bałam się je wziąć do domu. Rodzice kumpli nic chyba na to nie powiedzieli, ja schowałam pieniądze w piwnicy, pod schodek. Wieczorem nie wytrzymałam i przyznałam się ojcu. Poszliśmy do piwnicy, ale pieniędzy już nie było. I też dostałam lanie.
Raz znalazłam piękną, szeroką złotą bransoletkę. Pokazałam ojcu i wtedy był zadowolony.
- Mieszkania były puste?
WR: Tak, z tym że w niektórych były pozakładane miny. A my sobie nie zdawaliśmy sprawy, jak ci Niemcy byli zamożni. Ci szabrownicy, którzy tu przyjeżdżali, nieźle się obłowili. My też mieliśmy bogate mieszkanie, z pięknym dywanem.
- Gdzie Pani chodziła do szkoły?
WR: Do "jedynki". Nie, przepraszam. Najpierw była szkoła przy kościele przy pl. Grunwaldzkim. Chodziłam tam do pierwszej klasy, a do "jedynki" dopiero koło 4-5 klasy. Przy placu szkoła to był drewniany domek, ubikacja była z desek. Mieliśmy kilka godzin lekcji, co drugi dzień była religia i zawsze modliliśmy się przez rozpoczęciem lekcji. I później chodziłam do "jedynki". A jeszcze później wybudowali szkołę przy Reja i tam chodziłam do siódmej klasy.
- Pan mieszka w poniemieckim budynku?
KM: Nie, budynek powstał w końcu lat 60. Jak rodzice go kupili, to był bliźniakiem. Mówię był, bo został przebudowany i chociaż z zewnątrz może tak wyglądać, to bliźniakiem faktycznie nie jest. W jednej części mieszkali ludzie - tej, w której mieszkam obecnie, a moi rodzice mieszkali w drugiej, "dziewiczej". Była świeżo wybudowana. Jeżeli Pani pójdzie na Oporów, Grabiszynek czy Muchobór Mały, to wszystkie te budynki typu „kostka” były wybudowane przez prywatnych inwestorów. Nie brali kredytu, tylko pożyczali od rodziny albo zakombinowali jakoś.
- Budynek "jedynki" był niezniszczony?
WR: Nie był. Tu były piękne duże klasy, korytarze, normalne ubikacje, sala gimnastyczna.
- A park naprzeciwko był zagospodarowany?
WR: Tam już był park, ale nie pamiętam go dokładnie. Na pewno chodziłam z siostrą na sanki na górkę przy stawie w tym parku.
- A gdzie była Pani parafia?
WR: My chodziliśmy do katedry.
- Co z budynkami w tamtej okolicy?
WR: Wszystko było zniszczone. Wszędzie były gruzy, czasem wystawały z nich jakieś fragmenty ciał. Wrocław to była jedna duża rana.
- Gdzie Pani się później przeprowadziła?
WR: Z Piastowskiej na Reja - o 4 budynki dalej. Tam ojciec dostał jeszcze lepsze mieszkanie. Na drugim piętrze, chyba ze 160 m. Wcześniej to było jedno mieszkanie na całym piętrze. Nasze mieszkanie składało się jak gdyby z dwóch, także mieliśmy 3 pokoje, 2 balkony, hol.
I za czasów niemieckich było jeszcze większe?
WR: Tak. Do drugiej części wprowadził się prof. Słowikowski, przyjaźniłam się z jego dwiema córkami. Tam poznałam swojego przyszłego męża. Zawsze go lałam i chodził podrapany. A mieliśmy cudowne zabawy. Do budynku prowadził ogromny korytarz, z marmurowymi ścianami i posadzkami. Dość często na korytarzu psuło się światło. My chowaliśmy się na zakręcie w trójkę i straszyliśmy tych, którzy przechodzili. Biliśmy parasolami w brzuch. Straszni byliśmy.
- Wieczorami nadal strzelano?
WR: Tak. Ojciec zostawiał pistolet mamie. Kiedyś na jakiejś akcji został postrzelony w nogę, leżał na klinikach na pl. Grunwaldzkim. Zajmował się nim chirurg, prof. Bros. Na salach leżało z 50-60 osób.
- Czy kamienice miały swojego opiekuna?
WR: Tak, mieszkał tam dozorca. Zamykał bramę, bo często napadali na mieszkania, mordowali i okradali ludzi. Dozorca mieszkał na parterze i o 22-23 zamykał bramę. A jeśli przychodziło się później, to trzeba było dzwonić dzwonkiem. Ojciec miał klucz do bramy.
- Przy ul. Wrocławczyka, tam gdzie teraz mieści się Pizza Hut, była łaźnia?
WR: Tak. Działała do lat 70-80. Oferowali różne zabiegi, były piękne pływalnie. Chodziliśmy tam pływać. Na początku lat 80. powstała balneologia i robili zabiegi. Podobne były tylko na pl. Teatralnym.
- A targowisko na pl. Grunwaldzkim?
WR: Szaberplac zaczął zanikać i powstał taki zieleniak, dodatkowo potem sprzedawano spożywcze rzeczy. Kiedyś byłam z mamą na placu i biegał tam taki niesforny chłopaczek... Siedział tam facet, który robił ciasteczka, takie jak naleśniki. Ten dzieciak popchnął pojemnik z tłuszczem i wylał to na tego faceta. Nie zapomnę jgo krzyku. Było też bardzo dużo stoisk z książkami. To były różne książki - polskie, niemieckie. Handlowały tu też panie z okolicznych wiosek i sprzedawały jajka czy śmietanę. Kobiety często nosiły wtedy takie toboły zawiązywane, do których wkładały często kosze.
- Gdzie Pani chodziła do szkoły średniej?
WR: Do I Liceum. W czasie wojny to był lazaret. Ja chodziłam tam w latach 50. Tam się chodziło od 8 do 11 klasy. Cztery lata trwała nauka. Uczyli nas różnych języków, włącznie z łaciną, którą uwielbiałam. Poziom był wysoki. Później chodziłam na Trzebnicką przez 2 lata, a następnie na Poniatowskiego.
- Jaka szkoła była na Trzebnickiej?
WR: Przy wiadukcie kolejowym było liceum. Na Poniatowskiego skończyłam szkołę pielęgniarską. W pobliżu -koło kościoła na Jedności, było kino Pionier. Chodziliśmy tam czasem, ale częściej do Polonii na Żeromskiego. To było takie niedrogie kino.
- Na Jedności funkcjonowały jakieś kawiarnie?
WR: Tak, tam była jedna z lepszych we Wrocławiu kawiarni - Warszawianka. Druga była naprzeciwko Opery. Na Jedności mieściło się też bardzo dużo różnych sklepów, działał tam jeden z lepszych fotografów, dużo krawców... To było centrum dopóki nie przeniosło się do "prawdziwego centrum". I jeszcze jedno. Były tam 2 kasyna, które później przeniosły się na Piłsudskiego. Z przodu była kawiarnia, a w tyle kasyno.
- Chodziła Pani na halę targową?
WR: Tak, tam było wszystko. Na parterze przede wszystkim mięso, zawsze bardzo świeże. Ubrania były na górze. Ludzie sprzedawali w takich jakby klatkach z siatką. Grano tam w trzy karty. To było największe oszukaństwo, ale ludzie są naiwni i idą tam, gdzie wydaje im się, że będą pieniądze. Było dwóch grających cwaniaków, a jeden szukał chętnych do gry. Później zaczęła ich ścigać policja.
Na Jedności były jeszcze 2 czy 3 apteki. Moja matka chorowała, więc ojciec często chodził do apteki
- Gdzie była szkoła pielęgniarska?
WR: Tam gdzie gimnazjum przy Jedności Narodowej. Po półtora roku gdzieś nas przenieśli. To była jedna z lepszych szkół pielęgniarskich. Bezpośrednio po szkole zaczęłam pracować w szpitalu. Wtedy były takie nakazy pracy, a ponieważ dostawałam stypendium, to tym bardziej musiałam iść do pracy. Ale mogłam wybierać w różnych miejscach do pracy. Nas było 3 najlepsze na roku i wybrałyśmy szpital MSW. Przed laty nazywano go szpitalem "za żółtymi firankami", bo wszystkie firanki były tam żółte.
- Mieścił się tam, gdzie teraz?
WR: Tak. Wtedy tam pracowali najlepsi lekarze, przede wszystkim wojskowi, którzy wrócili z frontu. Tam "zwykli ludzie" nie mieli wstępu. Szpital był dobrze wyposażony, mieli bardzo dobre leki.
- Z tyłu jest taki ogród...
WR: To był stary park dla pacjentów. Zrewitalizował go dyrektor szpitala, też był ze Lwowa. Tam każdy mógł wejść, bo nie było ogrodzenia, dlatego pilnował tego policjant. Dyrektorem był dr Hawling i dzięki niemu zagospodarowano ten park. W szpitalu leżało wielu żołnierzy, często postrzelonych. Ja miałam tam pracować 3 miesiące, ale zostałam 40 lat.
- A pamięta Pani epidemię ospy?
WR: To było w 1963 r. Akurat miałam iść na dyżur, ale mi go odwołali. Pracował u nas doktor Zawada, który zaraził się ospą od pacjenta. Był internistą, interna zajmowała całe piętro, chyba z 40 pokoi. Było gorące lato. Nagle zamknęli szpital i ogłosili ospę. W Szczodrem powstał punkt lekarski, właśnie tam pojechało dużo lekarzy. Zaczęli szczepić ludzi. Żeby wyjechać z miasta, trzeba było uzyskać papier z służby zdrowia. W mieście było dużo punktów, w których można było się szczepić - ja też pracowałam w takim punkcie. Klamki w sklepach były owijane szmatkami nasączonymi płynem dezynfekującym. Na wjeździe do miasta układano maty dezynfekujące. Po mieście jeździli "łapiduchy" - sanitarki z lekarzami i sanitariuszami ubranymi w fartuchy, w specjalnych butach, maseczkach, rękawiczkach. Gdzie znaleźli kogoś, kto wyglądał na chorego, wywozili go do Szczodrego. Z początku wszyscy trafiali do szpitala zakaźnego na Piwnej. Dyrektorką była żona naszego dyrektora. Niektórym udało się na tym zarobić, bo sprzedawali leki, pościel, ręczniki, mydło ...
- Czy po wojnie były czynne mosty?
WR: Most Grunwaldzki był bardzo uszkodzony, nie jeździły po nim tramwaje. Na moście leżały deski, żeby można było go naprawić. Większość mostów była zerwana. Najgorzej było zimą, wtedy jeszcze bywał mróz po 40-50 stopni. Rozsadziło nawet kawałek wyremontowanego Mostu Grunwaldzkiego.
Pamiętam też, że we Wrocławiu było mnóstwo bardzo dużych szczurów.
- A co z Urzędem Wojewódzkim?
WR: Był zniszczony. Ludzie bali się chodzić nabrzeżem przy Urzędzie, zwłaszcza bali się puszczać tam dzieci.
- Jak wyglądały wtedy tramwaje?
WR: Można było wskakiwać i wyskakiwać z nich, chwytało się za poręcze. Konduktor zbierał pieniądze i sprzedawał bilety. Później powstały kasowniki. Tramwaje były pootwierane, więc latem było fajnie, chłodno, a zimą z kolei bardzo zimno.
- A chodziła Pani na któryś z cmentarzy? Wie Pani czy funkcjonowały, czy zostały zniszczone?
WR: Tak, na Bujwida. Tam pochowano moja matkę. W tyle były kwatery dla dzieci. Dwa budynki kościelne wybudował ks. Orzechowski, słynny we Wrocławiu. Duża część grobów była niemiecka, pracował tam zresztą niemiecki grabarz, mieszkający w tyle cmentarza. Hodował świnie i ja z koleżanką nosiłam mu dla nich jedzenie. Kiedyś wybrałyśmy się tam dość późno, a trzeba było przejść przez cmentarz, a on zamknął bramę. Bardzo się bałyśmy i przechodziłyśmy przez ogrodzenie.
- Nie każdy mógł tam być pochowany?/p>
WR: Ten cmentarz był już zamknięty i otwarto go jeszcze po wojnie. Są na nim piękne groby, np. lotnika - ze śmigłem. Pochowano tam księży i zakonnice.
- Jeszcze wrócę do tego bunkra przy szpitalu MSW...
WR: Tam funkcjonował magazyn mebli. Było tam dość wysokie wejście, z tym że tam się nie kupowało, tylko rozwożono stamtąd do sklepów. Można było tylko wejść i obejrzeć.
... Coś Wam jeszcze powiem. Mój ojciec czasem mi przylał, ale wiedziałam, że nie lubił szpinaku i kur. I zawsze jak mi przyłożył, to biegłam do pokoju, gdzie siedział i jadłam ten szpinak. Taka moja zemsta.
- A Hala Stulecia, wtedy Ludowa...
WR: Pamiętam, jak stawiano iglicę. Najpierw leżała na ziemi, a potem ją podnoszono. Dopiero później zrobili w środku kino, ale generalnie tam były różne duże występy. Trudno się tam było dostać. W ogóle żeby dostać się do kina czy teatru, to się albo stało kilka godzin w kolejce, albo kupowało bilety od koników. Później niektóre zakłady pracy dawały bilety, ale na ciekawsze imprezy i tak trudno się było dostać. W Hali często odbywały się imprezy wojskowe, nadawano tam odznaczenia. Strasznie trudno było się dostać na koncerty Violetty Willas. Międzynarodowe zawody bokserskie... bracia Olechowie...
Bardzo lubiłam też wyścigi konne. Jak moja matka zmarła, to babcia tego Stasia Tomaszewskiego się mną opiekowała. Czesała mnie, robiła kanapki, uczyła gotować. Miała swoją słodką tajemnicę - hazard. Grała jeszcze przed wojną, we Lwowie, bo też stamtąd była. Mi się to bardzo spodobało i po kryjomu chodziłyśmy na wyścigi. Nauczyła mnie, jak rozróżniać konie, stajnie. Potem zaczęłam sama tam chodzić, a jeśli nawet nie na wyścigi, to za kinem Śląsk był jakby sklepik, w którym można było obstawiać. Kiedyś z koleżanką poszłam na konie, wygrałyśmy i zaczęła się ostatnia gonitwa. Postawiłyśmy wszystko i zostałyśmy bez grosiczka. Na piechotę wracałyśmy do domu.
- Na stadionie organizowano zawody żużlowe?
WR: Tak, zawsze wracałam stamtąd czarna. Też lubiłam żużel. Drużyna była dobra.
Dofinansowano ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu Patriotyzm Jutra.